[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wsłuchawszy się w siebie, po niedługim czasie mógł już rozróżniać tony własnego serca nadzwyczaj słabe i dochodzące jakby z ogromnej odległości.Było mu wcale nieźle.Swędzenie ustało.Nic go nie uwierało.Albert umieścił rurki w masce tak zręcznie, że nawet ich nie czuł.Niczego w ogóle nie czuł.Ta pustka stawała się niepokojąca.Najpierw zatracił poczucie położenia ciała, pozycji rąk i nóg.Pamiętał jeszcze, jak leży, bo o tym wiedział, w białej parafinie na twarzy.Stwierdził ze zdziwieniem, że on, który umiał zwykle określić czas bez zegarka, z dokładnością do paru minut, nie ma nawet najsłabszego wyobrażenia o tym, ile minut — czy może już kwadransów? — upłynęło od zanurzenia się w ,.wariacką kąpiel”.Kiedy się tak dziwił, zauważył, że nie ma już ciała ani twarzy, w ogóle niczego.Tak dobrze, jakby go w ogóle nie było.Wrażenia tego niepodobna nazwać przyjemnym.Raczej przerażało.Jakby rozpuszczał się po trosze w tej wodzie, której istnienie też doń wcale nie dochodziło.I serce nawet przestał słyszeć.Wytężał słuch jak mógł — nic.Cisza za to, wypełniająca go dokładnie, stała się nieprzyjemnym, głuchym pomrukiem, białym, ciągłym szumem, że chciało się wprost zatkać uszy.W pewnym momencie pomyślał, że minął już chyba porządny kawał czasu i parę karnych punktów tak bardzo nie zaszkodzi.Chciał ruszyć rękami.Nie miał czym poruszyć: nie było rąk.Nawet nie to, że się przeląkł; osłupiał raczej.Prawda, że coś tam pisano o „zatraceniu poczucia ciała”, ale któż by uwierzył, że może być tak zupełnie?Widocznie tak ma być — uspokoił siebie.Grunt się nie ruszać — jak się chce mieć dobrą lokatę, trzeba wytrzymać to i owo.Ta maksyma podtrzymywała go przez jakiś czas.Jak długo? Nie wiedział.Potem zaczęło się robić gorzej.Zrazu ciemność, w której spoczywał czy też raczej, którą sam był, zaroiła się od słabych migotań, polatujących na obrzeżu pola widzenia kręgów, właściwie bezświetlnych, mżących niewyraźnie.Poruszył gałkami ocznymi, ten ruch czuł, i to go pocieszyło.Ale dziwna rzecz: po kilku poruszeniach i oczy wymknęły się jego władzy…Fenomeny wzrokowe i słuchowe, te migotania, mżenia, szumy i pomruki, były niewinnym wstępem, igraszką wobec tego, co zaczęło się z nim dziać zaraz potem.Rozpadał się.Już nie to, żeby ciałem: o ciele nie było mowy, ciało od wieków przestało istnieć, było czasem zaprzeszłym, czymś utraconym w sposób nieodwołalny.Może nigdy go nie miał?Zdarza się czasem, że przyciśnięta, niedokrwiona, ręka na jakiś czas obumrze.Można dotykać jej drugą, czującą i żywą, jak kawałka drewna.Prawie każdy zna to dziwne uczucie, nieprzyjemne, na szczęście szybko przemijające.Ale człowiek wtedy jest cały normalny, czujący i żywy, tylko kilka palców czy dłoń ogarnął martwy bezwład, że stały się jakby uczepionym do reszty ciała przedmiotem.Pirxowi jednak nie pozostało nic: albo lepiej, prawie nic — prócz strachu.Rozpadał się — nie na żadne tam osoby, ale właśnie na strachy.Czego się bał? Pojęcia nie miał.Nie był ani trzeźwy, ani jawy nie przeżywał (jakaż może być jawa bez ciała!), ani snu.Bo nie śnił przecież: wiedział, gdzie jest, co z nim robią.To było coś trzeciego.I do upicia się też najzupełniej niepodobne.Czytał i o tym.To się nazywało.,dezorganizacja pracy kory mózgowej, spowodowana pozbawieniem mózgu impulsów dosłownych”.Brzmiało to nie najgorzej.Doświadczenie jednak…Był trochę tu, trochę tam i wszystko się rozłaziło.Kierunki: góra, dół, bok — nic z tego! Usiłował sobie przypomnieć, gdzie może być sufit.Ale jak mówić o suficie, kiedy nie ma ciała ani oczu?Zaraz — rzekł sobie — zrobimy z tym porządek.Przestrzeń wymiary — trzy kierunki…Te słowa nic nie znaczyły.Pomyślał o czasie, powtarzał „czas, czas” — jakby żuł kawałek papieru.Zlepek bez jakiegokolwiek sensu.Już nie on powtarzał, mówił to jakiś nikt, jakiś obcy, ktoś, kto wlazł w niego.Nie, on wlazł w kogoś.I ten ktoś rozdymał się.Puchnął.Zatracał wszystkie granice.Wędrował niepojętymi wnętrzami, objawił się olbrzymim jak balon, niemożliwym, słoniowatym palcem, był cały palcem, nie swoim, nie prawdziwym, ale jakimś wymyślonym, wziętym nie wiadomo skąd.Ten palec usamodzielniał się.Stawał się czymś przytłaczającym, nieruchomym, zgiętym karcąco i zarazem idiotycznie, a jego myślenie unosiło się raz z jednej, raz z drugiej strony tej bryły niemożliwej, ciepłej, wstrętnej, żadnej — znikł.Wirował.Kręcił się.Spadał jak kamień, chciał krzyknąć.Migoty bez twarzy, okrągławe, wytrzeszczone, rozpływające się — gdy usiłował stawić im czoło — lazły na niego, pchały się, rozpierały go, był jak cienkopowłokowy zbiornik grożący pęknięciem.I wybuchnął.Rozpadł się na niezależne od siebie ciemności, które szybowały jak polatujące bezwładnie strzępy zwęglonego papieru.A w tych wahaniach i polatywaniach było niepojęte napięcie, wysiłek taki chyba, jak w śmiertelnej chorobie, kiedy poprzez mgły i pustki, która była kiedyś sprawnym ciałem, a teraz jest tylko znieczuloną, stygnącą pustynią, coś pragnie jeszcze ostatni raz odezwać się, dotrzeć do jakiegoś drugiego człowieka, zobaczyć go, dotknąć.Zaraz — powiedziało coś zadziwiająco trzeźwo, ale to było obce, to nie był on.Może jakiś dobry człowiek zlitował się i mówił do niego? Do kogo?… Gdzie? Ale słyszał przecież… Nie, to nie był prawdziwy głos.Zaraz.Już inni to przeszli.Z tego się nie umiera.Trzeba się trzymać.Te słowa obracały się w kółko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates