[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Bo ja wiem? — Stubs wzrusza ramionami.— Fletcher, ten szeryf z Pemacombo, miał różne słabostki.O spaniu już mówiłem.Poza tym czytał książki i kochał dobre piwo.Skąd brał książki — nie mam pojęcia.A piwo… hacjenda Taroczego to taka miejscowa oaza.Potem kilkaset kilometrów trasy biegnie przez zupełne odludzie.— Kazał się wozić do knajpy?— Budził się dokładnie na sto trzecim kilometrze.Sam szedł przepłukać gardło, a mnie zostawiał na zewnątrz.— Dlaczego?— Żebym przed dalszą drogą odetchnął świeżym powietrzem.Tfu! — Stubs soczyście spluwa gdzieś obok nogi wspartej o pedał gazu.— Ani razu nie zaprosił do środka?— E, różnie bywało.Czasami wystarczy zadać mu pierwsze z brzegu pytanie, a z miejsca traci ochotę do dalszych zwierzeń.— No, a wtedy? — usiłuję pochwycić jego spojrzenie w zapoconym lusterku.— Wtedy? Tak.— To znaczy: weszliście razem?— Właśnie tamtego dnia zaciągnął mnie ze sobą i nawet częstował piwem.Ale nie wziąłem.Słowo honoru.Na służbie nie piję.Mam żonę, dwoje dzieci, i dostaję trochę grosza za prowadzenie wozu.A ktoś przecież powinien prowadzić.— Jedno piwo nie zaszkodzi.— Tak się mówi.Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął zmiętą chustę.Najpierw trochę zmniejszył szybkość samochodu, potem wysmarkał się hałaśliwie.Połowa twarzy utonęła w bordowo–żółtej kracie, jakby razem z chustką zmiął w garści czubek nosa.— Ech! — sapnął z zadowoleniem, potem zerknął na mnie i dodał: — Z jednej strony dziękuję Bogu za odrobinę deszczu, z drugiej zaś — natychmiast dostaję kataru.— Odwykliście tutaj od deszczu.— Odwykliśmy od świeżego powietrza.Po dobrej ulewie nawet niebo przejaśnia się nieco.— Wtedy również padało? — zapytałem.— Skąd.Chociaż właściwie… — aż się obejrzał przez ramię.Twarz jego była dziwnie gruboskórna, z plamami ciemniejszego pigmentu nierówno rozłożonej opalenizny, z nosa jeszcze się niszczył naskórek.Na policzkach i podbródku głębokie pory ciemniały jak księżycowe kratery wyżarte kwasem albo będące pamiątką po młodzieńczych eksperymentach pirotechnicznych.Musiał mieć kiedyś irlandzkiego protoplastę — kędzierzawe, rude bokobrody wiły się koło jego uszu, od skroni aż do masywnych szczęk.Kapelusz trzymał na kolanach, gdyż pomimo deszczu w wozie było wystarczająco duszno i ciepło.Kiedy znów się odwrócił, został mi przed twarzą tylko piegowaty kark ze sztywnym kołnierzykiem koszuli wpijającej się w nabiegłe krwią fałdy skóry poniżej starannie przystrzyżonych, sztywnych włosów, również jakby przyprószonych ceglastym pyłem.— Jak pan zgadł? — zapytał.— Ostatecznie musiała być przyczyna, że akurat wtedy Fletcher zaprosił cię do środka.— Powinni pana przyjąć do policji śledczej.Ja dopiero teraz przypomniałem sobie.Fletcher powiedział nawet coś w tym rodzaju, że nie ma co sterczeć na deszczu.Rzeczywiście… Dlatego poszedłem.— No właśnie.Więc wtedy poznałeś tego gościa?— Tak.— Powiedz o nim coś więcej.— Nie ma o czym mówić — leniwie rozprostował szerokie plecy.— Pan od dawna na tej prowincji?— Zależy jak się patrzy.Normalnie — to drugi tydzień.Ale zaczynam mieć dość tego zwiadu…— Zwiadu?— Tak zaczynają nazywać inspekcję wybrzeża.Wydało mi się, że kątem oka dostrzegłem w lusterku przelotny, chytry uśmieszek na jego twarzy.— Dawno tam nie byłem — kiwnął głową w stronę przeciwną do kierunku, skąd czasem dochodził nas szum oceanu.— Jak tam jest naprawdę?— Tak samo oni pytają; co naprawdę tutaj się dzieje — roześmiałem się.— Więc nie chcesz mówić o tamtym facecie?— Myślałem, że pan zapomniał — poklepał dłonią obręcz kierownicy.— Nie chcę? Przecież mówiłem już… Po prostu siedział w najdalszym kącie nad kuflem piwa i tylko wlepiał wzrok w wejściowe drzwi.— Czekał na kogoś?— Nie sądzę, ale za tamtych czasów wałęsało się tędy sporo ludzi.— Jak on właściwie wyglądał?— Trudno powiedzieć.Chyba na coś chorował, może jeszcze w młodości.Została mu po tym anemiczna bladość i nienaturalna opuchlizna twarzy.Wyglądał z tym jak topielec.— A jak sądzisz: kim on był?— Dzisiaj nikt o to nie pyta nikogo.— A jednak?— Normalny gość.— Wczoraj wieczorem mówiłeś co innego.Mijał drugi dzień od chwili, gdy przyjechałem do La Grande i zastałem go w opustoszałym miasteczku, żyjącego w zupełnej samotności, jedynie z własną rodziną.O żonie i dzieciach nie chciał wspominać, nie zobaczyłem ich też ani razu.Podobno mieszkali w domku na przedmieściu.Kiedy zjawiłem się — Stubs siedział na swoim posterunku w parterowym budynku policyjnego biura i kołysał się na plecionym, bujanym fotelu.Z równym powodzeniem mógł tak siedzieć dzień, dwa, nawet rok.Nic się nie mogło wydarzyć, na nikogo nie czekał, po prostu siedział wyciągnąwszy przed siebie długie nogi i między czubkami butów śledził wędrówkę cieni przemieszczających się po rozpalonym do białości bruku.Posterunek mieścił się na wprost rynku miejskiego i z poziomu werandy, na której był wystawiony fotel, można było ogarnąć wzrokiem całe niemal miasteczko.Leżało nieco w dole — białą wysypką domów rozsypane na skłonie schodzącym do morza.Już jadąc tutaj stwierdziłem, że parterowe okna domów śródmieścia, podobnie jak okna willi pojawiających się czasem wzdłuż nadmorskiej trasy, były na głucho zabite deskami.Jedynie w bramie kościółka, stojącego nieco na uboczu, dostrzegłem szczelinę cienia, jakby ktoś nie domknął wrót i specjalnie pozostawił je uchylone; na wszelki wypadek, jeśli ktoś inny zechce przypadkiem wejść i pomodlić się przed ołtarzem.Na początku mojej trasy zajrzałem do jednego z takich kościółków — ołtarz nakryty był szarym pokrowcem, może zwykłym mocno przykurzonym prześcieradłem.Wszędzie to samo.Za każdym razem nie warto odwiedzać przybytków utraconej wiary.Stubs również wie coś na ten temat.Następnego dnia po moim przyjeździe tutaj, skoro świt, musiałem jechać do Pemacombo, więc pozostaliśmy z sierżantem na posterunku; do późnej nocy rozmawiając p niczym, ślęcząc nad szklanką herbaty zaparzonej po turecku, niemal wróżąc z fusów.Jakby przyszłość kryła cokolwiek niewiadomego.Później spaliśmy na zestawionych taboretach.— No tak — mruknął Stubs.— Bo właściwie, to sam nie wiem.Czasami myślałem, że to maniak jakiś, fanatyk albo zboczeniec.Miewał w oczach taką… zaciętość.Ale tylko wtedy, gdy pojawiał się nowy gość.Za pierwszym razem mnie samemu ręka powędrowała do kabury.Na wszelki wypadek.— Wyglądał na człowieka niebezpiecznego dla otoczenia?— Gdzie tam.Zachowywał się najspokojniej pod słońcem.Tylko te oczy.Sam pan zobaczy, zostało mu do dzisiaj.Chociaż obecnie mało kto zbacza tam z głównej autostrady.Najwyżej, jeśli trzeba zaskoczyć po paczkę papierosów albo przepłukać gardło.Przez resztę roku na tym pustkowiu suszy człowieka nie gorzej niż na kacu.— Nie przyszło ci do głowy sprawdzić jego personalia?— Próbowałem.— No więc?— Za pierwszym razem podszedłem do jego stolika i zażądałem dokumentów, ale Fletcher nie pozwolił.— Nie pozwolił sprawdzić? — zdziwiłem się.— Co najmniej nietypowe, jak na szeryfa.— Też tak myślałem.Pamiętam; omal mi kości nie rozgniótł, kiedy złapał za ramię.Nigdy przedtem nie przypuszczałem, że siedzi w nim tyle siły [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates