[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gryzło mnie to i bolało, ale zaraz mówiłam sobie, niech się dzieje, co chce, jak jestem zła, niech będę jeszcze gorsza.Wilczymi oczami patrzeliśmy na siebie, mało co mówiąc.Deszcz padał ciurkiem utrudniając mi moją ciężką pracę, bowiem bielizny na powietrzu nie mogłam już suszyć.Był akurat początek tygodnia, wtorek, może środa, mieszkanie u Jadźki miałam zamówione na sobotę, o którym to dniu z powodu mojego postanowienia myślałam jak o dniu pogrze-13bu.Wylewałam brudy, przynosiłam kubły czystej wody, jakbym była ślepa, nie widząc zupełnie roboty.Januszek siedział przy oknie, bo dopiero co wrócił z dworu zmarznięty.I wtedy to odezwał się do mnie w te słowa:– Co to, już mamusia do tego kościoła, co go nie ma, nie chodzi? Do tego kościoła, co jest na łąkach za rowem, a go nie widać? Zapytuję, bo mnie różne sztuki magiki obchodzą.Cyrk lubię.Zatkało mnie.– Królestwo Boże, synu – odpowiadam – może być wszędzie, w każdym miejscu.Wziął pogrzebacz, zaczął nim smyrgać w palenisku.– Panią Krysię spotkałem – powiedział – porozmawialiśmy sobie.– O czym? – spytałam prędko.– Chyba niczego złego na swoją mamusię albo na pana Zdzisia nie powiedziałeś?– Ja pana Zdzisia mam głęboko – wyrzekł i znowu smyrgnął pogrzebaczem, aż kawałek żaru wypadł na blachę przy kuchni.– Żołnierzy ołowianych, takich dużych – pokazał na palcu – widziałem w sklepie przy stacji.Piechota i konnica.Nawet zaraz mógłbym iść po nich.Weszłam do pokoju i wyjęłam z szafy torebkę.– Po ile to wojsko? – spytałam.– Półtorej dychy pudełko, ale mnie potrzeba po dwa.– Nie dam – odparłam – za drogo.Januszek podniósł się ze stołka.– Jak mamusia uważa – powiedział.– To ja już sobie pójdę i polatam po świeżym powietrzu.Złapałam go za kołnierz.– Dokąd to idziesz, szczochu jeden, co ciężkiej pracy swojej mamusi nie chcesz uszanować?– W oleandry – mówi – tam, gdzie jest taki kościół, co go nie ma, i pani Krysi pokażę, co się w nim odprawia.Nogi mi się od słabizny ugięły.Gdybym pod ręką co miała, to pewnie bym mu krzywdę ciężką zrobiła.A tak tylko otworzyłam torebkę i przedostatnie sto złotych wyjęłam.– Masz! – krzyknęłam.– I nie pokazuj mi się na oczy, bo jeszcze jakieś nieszczęście bę-dzie.– Czekoladę też sobie kupię – powiedział Januszek i popatrzył na mnie tak, jakby patrzyłna obcą kobietę.I tak minęły nam te dni do soboty.Mnie, jakbym syna nie miała, a Januszkowi, jakby nie miał rodzonej matki.Dosyć już, mówiłam sobie, tej męki, tego kochania bez nadziei z żonatym mężczyzną.Niech raz na zawsze się skończy, bo dłużej już nie wytrzymam.W sobotę ubrałam się tak pięknie jak w dniu komunii.Włosy nakręciłam na gorąco i uczesałam w loki.Januszek żołnierzy porozstawiał na podłodze i udawał, że mnie nie widzi.Ze-złościć mnie nie mógł, chociaż to wojsko tyle mnie pieniędzy kosztowało, bo moje nerwy tego dnia zwrócone były w inną stronę i na inną osobę.Do Jadźki przyszłam wcześniej, niż było umówione.Chciałam wódki słodkiej kupić na rozstanie z ukochanym, ale pieniędzy mi zabrakło, akurat o tę stówkę, którą Januszkowi da-łam.Jadźka zaraz płaszcz naciągnęła, po mieszkaniu popatrzyła, czy gdzieś bałagan nie czeka na gościa, i powiada:– Wiesz, Gienka, co robisz, rozum ci już chyba do głowy wrócił? Jakby to był kawaler, to ja bym wam sama jeszcze łóżko słała.A tak musisz się z nim albo z szacunkiem u ludzi i wła-sną przyszłością pożegnać.– Będzie tak, Jadziu – odrzekłam – jak powiedziałam, bo inaczej być nie może.14A kiedy to mówiłam, myśl mnie naszła taka, o której ty, Jadziu, nic wiedzieć nie mogłaś, o której ty, Jadziu, nigdy też się nie dowiedziałaś.Bo kiedy później wyjechałaś z miasta i wy-szłaś za mąż, twoje małżeństwo okazało się szczęśliwe, dlatego że nikt ci twojego męża nie mógł do gazu zabrać, twój mąż żył tak jak inni.Ten wieczór, Jadziu, to nie tylko pożegnanie ze Zdzisiem, ale także rozstanie z moją kobiecą młodością.Dzisiaj moje szczęście własne musi zostać pożegnane, bo nie ma już dla niego miejsca.I ja to, Jadziu, wiem, chociaż mnie w szkołach za dużo nie uczono, na książkach nie kształcono.Była godzina piąta, jak Jadzia poszła do koleżanki, z którą miała pojechać do Warszawy, do kina.Pamiętam ten fakt dobrze, zegarek przecież założyłam na pozłacanej bransolecie, który nosiłam tylko od święta.Była godzina piąta, jak zaczęłam czekać, żeby nacieszyć się Zdzisiem po raz ostatni.Siedziałam sama w pustym mieszkaniu, za ścianą u sąsiadów grało radio.Minęła godzina, potem jeszcze jedna.O dziewiętnastej położyłam się na łóżku i zdję-łam buty.Zrobiło się ciemno, deszcz tłukł o szyby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates