[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szliśmy w dół, wąską, zarośniętą dróżką obok prymitywnego budynku szkoły.Było tam jeszcze trochę śniegu.Potem ścieżka opadała stromo w wąską zamkniętą wokół dolinkę.Na przeciwległym zboczu zobaczyliśmy otwarty tunel, coś jakby porzucony szyb kopalniany, otoczony paroma nędznymi chatynkami.Potykając się, zeszliśmy w dół.Gdy wąska dróżka skończyła się na łące mokrej od stopionego szronu, zauważyliśmy szopę i oborę.Kowal wsadził ramię w wejście do szopy zbudowanej z nieociosanych bali i zawołał:- Padło wam coś?- Nic - odpowiedział jakiś niski, ochrypły głos.Z ciemnego wnętrza szopy dobiegł odgłos pośpiesznego wstawania.- Na razie ani jedno.- Pożyczę sobie od was kilka motyk.- Dobra.Kowal wszedł na klepisko i po chwili wrócił z naręczem motyk, które rzucił na wilgotną ziemię.Były to motyki na górskie pola, o grubych żelaznych końcach na krótkich grubych trzonkach - bardzo mocne.Skoczyliśmy do nich, by zarzucić je sobie na ramiona.Byliśmy podekscytowani i dumni, że dostaliśmy narzędzia i, co najważniejsze, że były to solidne, męskie narzędzia rolnicze dla normalnych ludzi.Ale kowal najwyraźniej nie traktował nas jak normalnych ludzi.Gdy podnosiliśmy motyki i zarzucaliśmy je sobie na ramiona, celował w nas odbezpieczoną bronią.Wieśniak wyszedł z szopy i popatrzył na nas oraz ciągnięte przez nas trupy z obojętnym wyrazem twarzy.Trochę zdumiała nas ta obojętność, ale obwisłe worki pod jego oczami wyglądały tak, jakby miały zaraz się wypełnić, zamknąć mu oczy i zesłać na niego sen.- Tylko tyle od rana? - zapytał wieśniak powoli, jakby znudzony.- Następna będzie twoja krowa - powiedział kowal.- Jak mi padnie, to koniec - był wyraźnie poruszony.- Jak mi krowa padnie, to koniec.Kowal pokręcił głową i gestem kazał nam zejść na łąkę.Bardzo pilnował, by nie iść pierwszy i nie odwracać się do nas plecami, gdy mieliśmy w rękach narzędzia, których mogliśmy użyć jako broni.Zbiegliśmy aż na koniec dolinki, gdzie wąska rzeczka migotała w słońcu.Marszczyła się lekkim wiatrem, silniejszym jednak niż we wsi i przynoszącym cieplejsze powietrze.Obróciliśmy się i popatrzyliśmy w górę, na zbocze.Za kowalem szybko zbiegły wiejskie dzieci.Domy wieśniaków zawieszone na zboczu wyglądały stąd jak stado ptaków na tle zimnobłękitnego nieba.Kowal gwałtownym gestem ręki nakazał nam przejść w prawo.Ruszyliśmy przez ostre, sztywne chwasty, które podrapały nam skórę, a błoto i pokryte meszkiem ziarna traw czepiały się zesztywniałych kończyn dwóch trupów, równie nieruchomych jak rośliny.Nagle zatrzymaliśmy się jak wryci przed bezładną stertą dziwnych przedmiotów.Dyszeliśmy ciężko i ciężkie mieliśmy też buty, zupełnie oblepione błotem.Psy, koty, myszy polne, kozy, nawet źrebaki - pagórek z dziesiątków spokojnie rozkładających się zwierzęcych zwłok.Zaciśnięte zęby, cieknące źrenice, sztywne kończyny.Martwe mięso i skrzepła krew powoli zamieniały się w gęstą maź, od której lepiła się zwiędła trawa i zaschnięte błoto; nie wiadomo dlaczego temu bezlitosnemu rozkładowi opierały się z powodzeniem pełne życia, niezliczone uszy.Zwierzęta pokryte były jak czarnym śniegiem warstwą tłustych, zimowych much, które w regularnych odstępach czasu unosiły się lekko, brzmiąc pełną ciszy muzyką wlewającą się nam do głów.Aż zatoczyliśmy się z wrażenia.- Och - westchnął mój brat.Wobec tej góry trupów rudawy piesek, którego przyciągnął tu na sznurze, stał się nagle nieważny i zwyczajny jak trawa czy ziemia.- Macie wykopać dół i pochować to wszystko - odezwał się kowal.- Nie stać tak, nie gapić się! Do roboty!Ale my wciąż staliśmy jak wryci, nie wiedząc, co robić, w zaduchu wyczuwanym samą skórą naszych twarzy - nie mówiąc już o nozdrzach - który jak gęsta ciecz płynął od martwej masy.Wylewający się z niej, wijący się, przenikliwy smród miał w sobie coś hipnotyzującego.Dzieci, które przyciskają małe noski do tylnych ud suki mającej cieczkę i wąchają jej zapach, zuchwałe dzieci, które zdobywają się na odwagę pogłaskania choćby przez chwilę grzbietu podnieconego psa, znają dobrze subtelne, niemal ludzkie znaczenie i magię smrodu zwierzęcych zwłok.Wybałuszaliśmy oczy tak, że omal nie wyskoczyły nam z orbit.Chciwie łapaliśmy powietrze.- Jest jeszcze jedno - urywanym, wiejskim akcentem zawołał za nami zawstydzony i nieśmiały, a jednak władczy głos.Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że jedno z wiejskich dzieci, które zatrzymały się na kopczyku niedaleko nas, trzyma w palcach za ogon małego szczura o wydętym brzuchu i wymachuje nim.- Głupi, nie ruszaj! Rozumiesz? - krzyknął kowal, żyły aż nabrzmiały mu na szyi.- Idź do domu, umyj ręce!Chłopczyk zadrżał, odrzucił szczurka i popędził w górę, do wioski.Patrzyliśmy oniemiali, jak kowal patrzy za nim.Jego twarz płonęła szlachetnym gniewem.- Zabrać to - powiedział, kiedy trochę się uspokoił.Ale nikt z nas się nie ruszył.Szczur to był dla nas dziwnie zły znak.- No, ktoś chyba po to pójdzie - powiedział kowal łagodniejszym tonem.Ruszyłem biegiem.Gdy wiejskie dzieci z wrzaskiem rzuciły się do ucieczki, kucnąłem, chwyciłem twardy, pokurczony szczurzy ogon między palce i pobiegłem z powrotem.Nie zważając na wyrzut we wzroku mojego brata, rzuciłem szczura na samą górę sterty zwierząt, które wciąż wysyłały ów niemy zew.Szczurek odbił się od wyblakłego od słońca, bezwłosego grzbietu kota, ześlizgnął się po innych zwierzętach i wsunął pod nagi, wypięty zad kozy.Wezbrała w nas fala śmiechu i napięcie natychmiast się rozładowało.- No, to do roboty - zachęcił nas kowal.Chwyciliśmy za motyki i zaczęliśmy kopać brązową ziemię, pokrytą zwiędłą trawą i opadłymi liśćmi.Była miękka i łatwo się poddawała.Odkopywane przez nas tłuste, biało-pomarańczowe larwy, pogrążone w śnie zimowym żaby i ryjówki ginęły natychmiast od celnych uderzeń motyk.Rzadka mgła szybko uniosła się znad doliny, ale sterta rozkładających się padłych zwierząt napełniała powietrze inną mgłą - mgłą niesłabnącego fetoru.Kopaliśmy prostokątny dół o rozmiarach dokładnie dwa metry na trzy.Po pierwszej, miękkiej warstwie gleby pojawiła się druga, trochę twardsza, zawierająca białe kryształki.Wskutek uderzeń motyki sączyła się na powierzchnię zimna woda.W bladym zimowym słońcu na naszych policzkach i czołach pojawiły się krople potu.Dół robił się coraz głębszy, więc tylko kilku z nas mogło w nim pracować.Odrzuciłem motykę, by otrzeć pot z czoła.Wiejskie dzieci nerwowo znów podeszły bliżej, ale gdy tylko zobaczyły, że przestałem pracować, były gotowe uciec w każdej chwili.Zauważyłem wśród nich dziewczynkę o czarnym z brudu karku.Jej zapuchnięte wargi, mały nosek i chore, załzawione oczy odebrały mi całą radość z napędzenia im strachu.Kiedy w marszu mijaliśmy wioski, nastraszyłem tyle takich dziewczynek, że aż mi zbrzydło.Gdy kucały, by się wysiusiać, obnażając swe małe, chude pośladki, z wrzaskiem rzucaliśmy się nagle w ich stronę.Teraz jednak już nas to nie bawiło.Wiejskimi dziećmi po prostu gardziłem.I miałem ich dość.- Nie lenić się! - krzyknął kowal, podchodząc bliżej.- Oho - powiedziałem, wracając do pracy - ale grubą lufę ma ta strzelba.- Bo to strzelba na niedźwiedzie.Na człowieka też się nada - odparł groźnie kowal, odsuwając broń od mojej wyciągniętej ręki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates