[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Niech mi pan powie jak stąd wyjść.Wszedłem do kwatery, zjadłem parę kanapek, potem zdjąłem ze ściany torbę Robaka, wyszedłem i usiadłem obok przybysza.Nalałem do kubków bimbru porozumiewawczo puszczając oko.- Za znajomość - rzekłem.- Za pomyślność.Wypiliśmy jednocześnie.Cisnąłem garnuszkiem o ścianę i bez słowa wyszedłem na aleję.Na drodze nie było widać żywej duszy.Do zmroku nie spotkałem nikogo.Kaplica szybko zniknęła mi z oczu.Czyli była to właściwa droga.Ścieżka uciekała mi spod nóg.Niebo pokrywały chmury, jakby podkreślając duszącą cmentarną szarość.Ciepłego, żywego koloru mi brakowało i to tak mocno, że zebrało się na płacz.I zapłakałem.Nie tylko z tego powodu.Wkrótce spostrzegłem, że aleja skręca w prawo pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, prowadząc prosto w oświetloną bramę.Była tuż, pulsowała i wirowała świetlistymi smugami.Dalszą drogę osłaniały wysokie mury, zaś bruk emanował złocistą poświatą.Byłem więc widzialny jak na dłoni, co natychmiast ożywiło niepokój.Ruszyłem biegiem.Światło bramy oślepiało wciąż mocniej.Jednak po przekroczeniu pewnej granicy jej blask zaczął tracić na intensywności.Brama w końcu zbladła zupełnie, bardziej przypominając rozgrzaną do czerwoności metalową kratę.Zobaczyłem furtkę.Resztki światła nagle zgasły, a ziemia osunęła się spod nóg.Runąłem w dół.ROZDZIAŁ IIZapadłem się pod ziemię i wylądowałem na czymś twardym.Niefortunnie, na skaleczoną nogę.Ból ścisnął serce obręczą, ale ogarnięty przerażeniem nie krzyknąłem.Oparty plecami o coś twardego wyciągnąłem nogę przed siebie.Ból był tak dojmujący, że wydawało mi się, iż mam nie jedną, a dziesięć nóg i każdą z nich przeszywają rozpalone ćwieki.Zapaliło się światło.Znajdowałem się w celi bez okna.Drzwi z nieśmiertelnym judaszem wzmacniały blachy.Pryczę, wiszącą na łańcuchach półkę, pewnie zamykano na dzień.Stal też stolik i taboret.- „Z deszczu pod rynnę - pomyślałem.- Z cmentarza do więziennej celi.Każdemu co jego”.Po chwili zgrzytnął klucz i do środka wszedł wąsaty jegomość w smokingu, poplamionym i niechlujnym; kołnierzyk koszuli był brudny, a krzykliwa muszka zwisała niczym ptak z przetrąconymi skrzydłami.Podkrążone oczy opowiadały ukrwionemu nosowi o swoich wątrobowych zmartwieniach, a ten, z kolei, rozczulał się nad własną wieńcówką.Wszystko, nawet ręce, mówiły, że Paweł Pawłowicz, bo tak się nazywał jegomość, nadużywa alkoholu.Teraz też pachniał samogonem, i chamską dobrocią.Tak intensywnie, że żołądek podpłynął wyżej.Przemogłem się, przełknąłem rzeczywistość i pomasowałem gardło.A Paweł Pawłowicz w tym czasie ostentacyjnie złożył pryczę, starł kurz ze stołu i postawił wazon z jednym czerwonym goździkiem.- Oj, dostałem dzisiaj za ciebie - rzekł, skończywszy sprzątanie.- Zapomniałem doprowadzić cię na śledztwo.W życiu się nie przydarzyło.Taki fachowiec, a tu masz babo placek - niedopatrzenie.Pewnie będą przesłuchiwać w celi.A może nie.Kto wie, co im do głowy wpadnie.Na wszelki wypadek posprzątałem.- Przecież dopiero przed chwilą tu się znalazłem.Ziemia zapadła się pod nogami.Z cmentarza uciekłem.- Każdy mówi: przed chwileczką - przerwał Paweł Pawłowicz.- Takie gadanie.I nigdzie nie byłeś, na żadnym cmentarzu, nie wyprowadzałem cię przecież.Są tylko jedne drzwi, do których zapasowego klucza nikt nie dorobi.Każdy mówi, że spadł z góry, z nieba albo cmentarza, a popatrz na sufit - lity kamień, co najmniej pięciometrowej grubości, a może i więcej.Nasz dom wykuto w skale, dachem jest szczyt góry.O czym ty pleciesz?- Która godzina? - zapytałem, aby przerwać tyradę.- Co ma z tym wspólnego godzina? Tu nie ma czasu.Zamiast zadawać głupie pytania, ogarnij się trochę - przyniósł z korytarza miskę wody i wieszak z ubraniem.Przytaszczył też ogromnych rozmiarów lustro.Z przyjemnością umyłem się, następnie ogoliłem.Mydło, woda toaletowa i przybory do golenia były wysokiej jakości.Klasę miała również jedwabna koszula i krawat, także kamizelka wyposażona w złotą dewizkę.Wszystko to niezwykle kontrastowało z otoczeniem.Paweł Pawłowicz z zachwytem patrzył na mnie, obchodził dookoła, przejeżdżał miotełką po ramionach, znajdował niewidzialne niteczki i cmokał z podziwu.- Udało się - szepnął zadowolony.- Nie wyszedłem jeszcze z wprawy.Co byś sobie życzył? - zapytał i stanął obok, niczym kelner z dobrej restauracji.- Napiłbym się koniaku - rzuciłem żartobliwie.- Ależ oczywiście - odparł przymilnie.- Koniak w dużej koniakówce już dawno powinien na ciebie czekać.Kawa również.Momencik.I rzeczywiście, dosłownie po minucie, do celi wjechał wózek barowy.Paweł Pawłowicz ukłonił się szarmancko, z uśmiechem.Poczułem błogość.Robiłem wszystko, aby nie myśleć o zaistniałej sytuacji.Łyknąłem koniaku i sięgnąłem po lody.Pistacjowe.Miały niezwykły, trudny do opisania, smak - coś z goryczki i rozkoszy.Kawa natomiast pachniała Arabią, Arabią Felix, więc natychmiast usłyszałem dyskretną muzykę haremów.A kiedy zgasły rytmy Orientu, ponownie ująłem w dłonie, teraz już nabożnie, wielki kieliszek i zacząłem go ogrzewać.Obudziłem słońce, ukryte w koniaku.Był to dobry stary Martel, cud tej ziemi.Przytuliłem szkło do ust i lekko przechylając pozwoliłem paru kropelkom spłynąć na język.Delektując się zapomniałem o wszystkim.Ale o mnie nie zapomniano.Usłyszałem, jakby przypadkowo, szept z głośnika; mówiono, że moje pojawienie się w tej celi wzbudziło popłoch.Była to przecież cela śmierci, cela ostatniego życzenia I że Prezydent dowiedział się o tym szybciej niż przypuszczano.- Jak się czuje nasz podopieczny? - tym razem głos dobiegał z korytarza.- Ubrałem go jak należy, według regulaminu.Wygląda niczym książę z bajki - wyjaśniał Paweł Pawłowicz, otwierając drzwi Naczelnikowi.Gestem ręki zaprosiłem przybyłego do stolika.Nie odmówił, nie miał prawa odmawiać skazańcowi.Usiadł na przyniesionym przez Pawła Pawłowicza taborecie.- No cóż, wypijmy za naszą znajomość.- Odważniej i głośniej - dodałem mu otuchy.- Proszę się nie krępować, jesteśmy przecież u mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates