[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamknęła oczy, nadal stojąc tyłem do Gwen, i chwyciła się blatu, udając, że przygląda się temu, co na nim stoi.Zachowaj spokój, napominała siebie.Zrelaksuj się.Oddychaj.Baw się.– Patrząc na nią, nigdy byś nie zgadła, ile potrafi zjeść.Jak na zawołanie Julia Racine stanęła w drzwiach.Jej jasne krótkie włosy były potargane, do bluzki przykleiło się kilka wyschniętych liści, a na kolanie, na dżinsach widniała smuga brudu.Wniosła z sobą do kuchni zapach jesieni.Wyglądała raczej jak gwiazda punk rocka niż detektyw do spraw zabójstw z Waszyngtonu.– Twój pies oszukuje – oznajmiła, przeczesując włosy palcami i obejmując wzrokiem kuchnię.– Zna wszystkie sztuczki.– Jednak kiedy przeniosła wzrok z Maggie, która płukała seler w zlewozmywaku, na siekającą cebulę Gwen, jej beztroska ustąpiła zakłopotaniu.Maggie od razu zrozumiała, że Racine poczuła się skrępowana, i to nie tylko dlatego, że znalazła się akurat w jej kuchni.Czułaby się tak w każdej kuchni.Wysoka, szczupła pani detektyw skrzyżowała ramiona na piersi i stała wciśnięta w kąt.Pewnie wolałaby biegać na zewnątrz z Harveyem, Benem i Tullym.Racine nie przywykła do towarzystwa kobiet.Maggie doskonale to rozumiała.Sama też zbyt wiele godzin spędzała z kolegami z pracy.Julia pod wieloma względami była podobna do Maggie sprzed lat.– Za tobą – Maggie wskazała na szafkę, o którą opierała się Racine – są kwadratowe talerze na przekąski.Mogłabyś je wyjąć i postawić na blacie? I jeszcze szklanki.Racine przestraszyła się tej prośby, ale Maggie już zabrała się do kolejnego zadania, nie dając dodatkowych instrukcji.Kątem oka zobaczyła jeszcze, że Racine znalazła naczynia i wyjęła je, jakby nigdy nic.Rzuciła świeżo umytą wiązkę selera na papierowy ręcznik obok deski do krojenia, która służyła Gwen.Wyciągnęła dwie łodygi, jedną podała Racine, a drugą zaczęła sama gryźć.Tym razem, kiedy Julia pochyliła się nad blatem, nie wyglądała już tak bardzo nie na miejscu.– Więc.– Racine odgryzła kawałek selera, a jej słowo zawisło w powietrzu.Najwyraźniej poczuła się pewniej.– Co jest między tobą a Benjaminem Plattem?Maggie zerknęła na Gwen.– Dobre pytanie – przyznała Gwen, a potem wzruszyła ramionami w obronnym geście.Maggie zdała sobie sprawę, że jeszcze pożałuje, iż przyciągnęła Julię do kuchni.– Przystojniak z niego – ciągnęła Racine nieproszona.– To znaczy jeśli podobają ci się takie żołnierskie typy.– On jest lekarzem – odparowała Maggie.– Wojskowym lekarzem – sprostowała Gwen.Maggie przerwała swoje zajęcie.Zignorowała Gwen, za to spojrzała na Racine, patrząc jej prosto w oczy, aż pani detektyw poczuła nagłą potrzebę przesunięcia talerzy i szklanek, które dopiero co postawiła na blacie.Maggie zastanowiła się, czy ta młoda twardzielka nie jest przypadkiem zazdrosna.o Platta.Bo nie o nią, rzecz jasna.Co prawda przed laty, kiedy się poznały, Racine wyznała wprost, że Maggie jej się podoba.Zaczęła ją podrywać.Jakoś zdołały jednak wyjść z tej sytuacji, a nawet się zaprzyjaźniły.Tylko zaprzyjaźniły.Chociaż zdarzało się, że Maggie zadawała sobie pytanie, czy Julia wciąż po cichu nie liczy na coś więcej.Może wpłynęły na to przejściowe komplikacje w życiu uczuciowym Racine.Tego dnia nawet nie wspomniała o swojej ostatniej partnerce, chociaż Maggie zaprosiła je obie.Zamiast wypytywać o tajemniczą kochankę, która, o ile Maggie dobrze pamiętała, służyła w wojsku w stopniu sierżanta, Maggie powiedziała tylko:– Lubię towarzystwo Bena.W tym momencie zadzwoniła jej komórka, przerywając rozmowę.Maggie odetchnęła z ulgą.– Maggie O’Dell, słucham.Gdy tylko usłyszała głos swojego nowego szefa, kark jej zesztywniał.Świąteczny weekend dobiegł końca.Kup książkę Przeczytaj więcej o książceROZDZIAŁ TRZECIBloomington, MinnesotaNazywali go Kierownikiem Projektu.Nie miał nic przeciwko temu.Lepszy taki przydomek niż któryś z tych, jakimi obdarzano go w przeszłości.Na przykład John Doe Numer Dwa.Kierownik Projektu brzmi zdecydowanie lepiej.Wciąż jeżył się trochę na wspomnienie ksywki John Doe Numer Dwa.Zawsze to on wszystkim zawiadywał.Nigdy nie był numerem drugim.Nieważne, że kiedy wzięto go za Numer Dwa, wyszło mu to na dobre.Poza tym od tamtej chwili minęło prawie piętnaście lat.Na jego nowym prawie jazdy widniało nazwisko Robert Asante, a on cierpliwie poprawiał każdego, kto nie wymawiał tego poprawnie.– Osontej – mówił.– Sycylijskie – dodawał, jakby to miało jakieś znaczenie, podczas gdy tak naprawdę zależało mu tylko na tym, by uwierzyli, że oliwkową karnację zawdzięcza sycylijskim przodkom, a nie ojcu Arabowi.Chociaż najbardziej kryły go oczy w kolorze indygo, które z kolei odziedziczył po amerykańskiej matce.Każdy, kto wątpił w jego pochodzenie, zwykle odkładał na bok wszelkie obiekcje, gdy popatrzył mu w oczy.W końcu ilu może być na świecie niebieskookich arabskich terrorystów?I ilu z nich nosi złotą obrączkę na palcu lewej ręki? Z kolei każdy, kto prosił go o okazanie dokumentów, miał okazję zobaczyć zdjęcie wsunięte do przegródki w portfelu.Zdjęcie jego rodziny, pięknej kobiety o blond włosach i dwóch małych dziewczynek.Nawet bezprzewodowa słuchawka w prawym uchu Asantego, skórzana kurtka, którą nosił do dżinsów, T-shirt oraz firmowe sportowe buty wskazywały, że jest bezsprzecznie amerykańskim biznesmenem.Wiedział, że drobne detale robią wielką różnicę.To im zawdzięczał swój przydomek Kierownik Projektu.Wycofał się na parking i siedział teraz w swoim samochodzie po drugiej stronie ulicy, w bezpiecznej odległości od centrum handlowego.Był dość blisko, by słyszeć echo eksplozji, a równocześnie wystarczająco daleko, żeby uniknąć chaosu, który zapanował na skutek wybuchu.Wybrany przez niego parking znajdował się też poza obszarem penetrowanym przez kamery ochrony.Podczas jednej z wielu prób dokładnie wszystko sprawdził.Chociaż to akurat nie miało wielkiego znaczenia.Przednią szybę przysypał śnieg, zasłaniając wnętrze samochodu przed wzrokiem przypadkowych przechodniów.Wcześniej na ekranie kieszonkowego komputera obserwował, jak jego kurierzy zajmują pozycje.Trzej kurierzy.Trzy oddzielne sygnały w jego uchu.Trzy osobne zielone mrugające światełka przeskakujące po ekranie komputera, dzięki którym nadzorował ich ruchy.Śledzenie kurierów na bieżąco było proste.Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że Asante wyposażył ich w system GPS.Teraz, lekko dotykając przycisku, po kolei zdetonował ładunki.Perfekcyjnie zaplanowana misja była niczym gra wideo z dotykowym ekranem.Wysadzał kurierów w powietrze jednego po drugim, a detonacje dzieliły ledwie sekundy.Najpierw Kurier Numer Jeden, potem Kurier Numer Dwa i w końcu Kurier Numer Trzy.Słyszał echo poszczególnych wybuchów.Każde z nich niosło potwierdzenie, że wszystko zadziałało.Nic nie mogło się równać z tym skokiem adrenaliny.To lepsze niż narkotyki.Lepsze niż seks, lepsze nawet niż mała szklaneczka słodowej whisky z dobrego starego rocznika.Wciąż czuł mrowienie w palcach.Ale może to tylko przez to lodowate powietrze.Oparł plecy o zimne i sztywne winylowe siedzenie, które aż zaskrzypiało.Po setkach godzin, tygodniach, miesiącach planowania, pierwszy krok został zrobiony.Kilka razy odetchnął głęboko, nie przejmując się obłoczkiem pary dobywającym się z ust.Nie czuł zimna, adrenalina buzowała w jego żyłach.Był gotów potwierdzić wykonanie zadania.Wtedy usłyszał ten dźwięk w swoim uchu.Najpierw cichy.Blip.Pauza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates