[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I że przejeżdżaliśmy także obok stel pokrytych drobniutkimi znaczkami, o których brat de Landa mówił mi w czasie jednej z naszych rozmów, jakoby znaczki te były literami jukatańskiego języka, które on pojął.Iż w pierwszych dniach podróż nasza mijała bez przeszkód i trudności.Wioski indiańskie napotykaliśmy na swej drodze coraz rzadziej.I że po tym, jak zagłębiliśmy się w selwę, więcej już żadnego człowieka nie ujrzeliśmy.I że dzikie bestie także nie niepokoiły nas, tylko raz nocą wartownik usłyszał nie opodal w zaroślach ryk jaguara, lecz mimo że mieliśmy ze sobą konie, zwierz nie poszedł za nami.I że prowadzący nas Indianie orzekli, że to dobry znak.Iż jadła i dla nas, i dla zbrojnych, i dla przewodników starczało: wieźliśmy ze sobą suszone mięso i podpłomyki, a czasem przewodnicy zbierali dla nas w lesie jadalne rośliny, parę razy wyprawiali się też na polowanie, przynosząc zabite wyjce, a na czwarty dzień strzałą upolowali jelenia, którego mięso sprawiedliwie rozdzieliliśmy między zbrojnych, myśliwi zaś dostali dwa razy więcej.Iż piątego dnia drogi, kiedy oddział nasz stanął na popas, przysiadł się do mnie jeden z przewodników, Gaspar Chu, i spytał mnie szeptem, czy wiem, po co brat de Landa wysłał nas na tę wyprawę.A pamiętając o ostrożności, odrzekłem, że mamy nakazane odnaleźć pewne księgi i przywieźć je z sobą do Maní, a reszta jest mi niewiadoma.I że Gaspar Chu długo patrzył na mnie, a potem odszedł, i zdało mi się wówczas, że nie uwierzył mi.Iż nazajutrz, gdy jechałem na końcu oddziału, zamykając go i dbając o podwody, zwrócił się do mnie drugi przewodnik, mieszaniec Hernán González, i poprosiwszy mnie, bym zwolnił, tak iżby inni nas nie słyszeli, i oznajmił, iż w niektórych prowincjach kraju Majów, w szczególności w Mayapan, Yaxuna i Tulum, hiszpańscy żołnierze palą indiańskie księgi i idole.I że ów Hernán González zapytał mnie, dlaczego tak czynią i czy nie dostałem podobnego rozkazu.I że choć domyślałem się teraz, po co brat Diego de Landa wysłał nas na tę wyprawę, odrzekłem jednak drugiemu przewodnikowi, tak jak pierwszemu, że brat de Landa nie nakazywał mi palić manuskryptów i posągów, a polecił jedynie, by przywieźć je nienaruszone do Maní, w jakim zaś celu, tego sam nie wiem.Iż następnego dnia, podczas dyskusji z moimi kompanami, señorami de Aguilarem i Nuñezem de Balboą, odkryłem, że nasi indiańscy przewodnicy pytali ich obu o to samo, lecz ni jeden, ni drugi nie wiedział o celu naszej ekspedycji więcej ode mnie; ja zaś, będąc posłuszny nakazowi brata de Landy i słuchając głosu anioła stróża, nie opowiedziałem im o moich domysłach.I że potem wyjaśniło się, że domysły te były słuszne jedynie w części, prawda zaś okazała się o wiele bardziej niewiarygodna i mroczna, niż śmiałem myśleć…Odłożyłem na bok kartki i słownik, popatrzyłem na zegar: wskazówki pokazywały wpół do drugiej w nocy.Zaschło mi w gardle; w połowie wieczornej pracy, około jedenastej, zwykle piję herbatę.Wstałem zza stołu i popłynąłem poprzez półmrok mego mieszkania do kuchni.Wieczorna herbata to dla mnie rytuał, który, bez względu na wszystko, daje mi możliwość, bym na dwadzieścia minut zapomniał o tajnikach budowy pralek automatycznych i karach za niezrealizowanie dostawy kurzych udek.Gotuję wodę na kuchence gazowej.Mój czajnik pasuje do mieszkania – tak samo stary i niezwykle sympatyczny – czerwony w białe groszki, z szerokim dzióbkiem, na który przed postawieniem na ogień trzeba nałożyć błyszczący gwizdek.Do zdejmowania go z gazu i podnoszenia pokrywki służy specjalna pikowana rękawica – czerwona, tak jak czajnik.Srebrną łyżeczką z zakręconą spiralnie rączką wybieram z papierowej torebki liściastą herbatę, którą wsypuję do przywiezionego przez kogoś dawno temu z Taszkientu granatowego, porcelanowego imbryka ręcznej roboty.Dwie łyżeczki pokruszonych listków wkładam do wymytego i wytartego do sucha imbryczka, zalewam wrzątkiem, przykrywam i cierpliwie czekam długie pięć minut.Spod przykrywki i z dzióbka zaczyna się unosić wonna para, drażniąca powonienie, ale nie wolno się spieszyć – herbata jeszcze się nie zaparzyła.Zwykle skracałem oczekiwanie, przeglądając kupione w ciągu dnia gazety, ale dzisiaj wszystko było inaczej.Z przyzwyczajenia otworzyłem wczorajsze już „Izwiestia” i mechanicznie utkwiłem wzrok w jednym z artykułów, lecz wydrukowane drobną gazetową czcionką litery nie potrafiły zatrzymać mojego spojrzenia; ześlizgiwało się z nich i gubiło między wersami.Nie udawało mi się wczytać w tekst; sens notatki prasowej przysłaniały mi widmowe sploty gałęzi i lian selwy, przez którą przedzierał się oddział Vasco de Aguilary, Jeronima Nuñeza de Balboy i samego bezimiennego autora opisującego wyprawę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates