[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło mu sporo czasu.Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki.W pokoiku służbowym paliło się światło, ale nikogo tam nie było.Tylko radio tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie.Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale.Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę.Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił przez ciemny korytarz do swego pokoju.Drzwi były uchylone, tak jak je zostawił.Zamknął je starannie, zrobił kilka kroków dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę.Leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało.Coś się zmieniło.Wzór na suficie przesunął się odrobinę.Natychmiast prawie to zauważył.Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie?Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno.Gdy opuszczał pokój, okno było uchylone.Tego był pewien.A teraz jest zamknięte.Opanował go strach.Wyciągnął rękę do dzwonka.Nie znalazł go na miejscu.Zapomniał podnieść sznur z podłogi.Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w okno.Szpara między fałdami grubych zasłon w dalszym ciągu miała jakieś pięć centymetrów szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte.Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne.Poczuł, jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry.Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić się z łóżka.Zasłony wisiały zupełnie nieruchomo, a jednak był pewien, że ktoś za nimi stoi.Kto, myślał.Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.Teraz chory stanął obok łóżka, boso na kamiennej podłodze, drżąc.Zrobił dwa niepewne kroki w kierunku okna.Przystanął, lekko pochylony, z drżącymi wargami.Człowiek w niszy okiennej prawą ręką odsunął firankę, lewą wyciągając jednocześnie bagnet.Odbłysk światła zamigotał na ostrzu, szerokim i długim.Człowiek w wiatrówce i kraciastej tweedowej czapce szybko postąpił dwa kroki do przodu, stanął.Wysoki, wyprostowany, z bronią na wysokości ramienia.Chory natychmiast go poznał i otworzył usta do krzyku.Ciężka rękojeść bagnetu trafiła go w usta, poczuł, że ma zmiażdżone wargi i złamane podniebienie.I to było ostatnie świadome doznanie.Czas go prześcignął.Pierwsze pchnięcie trafiło w przeponę po prawej stronie, tuż pod żebrem, bagnet wszedł aż po rękojeść.Chory dalej stał, z głową odchyloną do tyłu, gdy człowiek w wiatrówce podniósł broń po raz trzeci i poderżnął mu szyję od ucha do ucha.Z przeciętego gardła wydobył się bulgocący dźwięk, lekki syk.Nic więcej.3Był piątkowy wieczór i w sztokholmskich knajpach powinno by roić się od rozbawionych ludzi.Wcale tak jednak nie było i nietrudno wykalkulować, dlaczego.W ciągu ostatnich pięciu lat ceny w restauracjach podwoiły się prawie i niezbyt wielu zwykłych, żyjących z pensji klientów mogło sobie pozwolić na chociażby jeden w miesiącu wieczór na mieście.Restauratorzy skarżyli się, mówili o kryzysie, i ci, którzy nie przekształcili swych lokali w puby i dyskoteki, mogące zwabić zasobną w kieszonkowe młodzież, utrzymywali się na powierzchni tylko dzięki handlowcom, mającym karty kredytowe i reprezentacyjne fundusze do dyspozycji, a skłonnym załatwiać swe sprawy przy barowym stoliku.„Złociste Zacisze” na Starym Mieście nie stanowiło wyjątku.Wprawdzie było późno, piątek zmienił się już w sobotę, lecz w ciągu kilku ostatnich godzin w górnej sali były tylko dwie osoby.Mężczyzna i kobieta.Siedzieli przy stoliku w niszy rozmawiając półgłosem.Zjedli befsztyki, teraz pili kawę i poncz.Przy małym stoliczku naprzeciw drzwi wejściowych dwie kelnerki składały serwety.Młodsza, rudowłosa, wyglądająca na bardzo zmęczoną, wstała, zerknęła na zegar nad kasą baru, ziewnęła i wziąwszy serwetkę podeszła do gości w niszy.-Czy państwo życzą sobie coś jeszcze, zanim zamkną kasę? -spytała, zmiatając z obrusa okruchy tytoniu.- Może trochę gorącej kawy dla pana komisarza?Martin Beck ku swemu zdziwieniu poczuł zadowolenie, że kelnerka wie, kim jest.Zwykle przypomnienie mu o tym, że jako szef komisji do spraw zabójstw jest osobą mniej lub więcej publiczną, raczej go irytowało.Lecz od tak dawna nie ukazało się w prasie żadne jego zdjęcie ani on sam w telewizji, mógł więc fakt, że kelnerka go poznaje, przyjąć jako znak, że zaczyna tu być uważany za stałego gościa.Zupełnie słusznie zresztą.Od dwóch lat mieszkał niedaleko stąd i jeżeli w ogóle wychodził, żeby coś zjeść na mieście, wstępował zwykle do „Złocistego Zacisza”.Żeby tu bywał z kimś, tak jak dzisiaj, należało do rzadkości.Dziewczyna siedząca naprzeciw była jego córką.Nazywała się Ingrid, miała dziewiętnaście lat i jeżeli pominąć to, że była zdecydowaną blondynką, a on zdecydowanym brunetem, podobieństwo ich było uderzające.-Chcesz jeszcze kawy? - spytał Martin Beck
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Każdy czyn dokonany w gniewie jest skazany na klęskę - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates